Pobudka o 4:00 i wymarsz z Kremenarosa o 5:00. Ostatni dzień, ostatnie chwile na szlaku, ostatnie podejścia, ostatnie widoki. Nie czuję na początku większych emocji, liczy się po prostu droga. Razem z siostrzeńcem na podejściu na Szeroki Wierch ucinamy sobie pogawędkę o wojnie i innych ciężkich tematach. Po wyjściu ponad las znów dostajemy otrzeźwiające plaskacze widokowe. Znów to się zaczyna. Znów głowa kręci się dookoła i podziwia co największa mistrzyni designu – Natura uformowała swoją niepojętą siłą. Jest jeszcze piękniej niż wczoraj, choć wczoraj myślałem, że już nie da się lepiej. Wychodzą pasma po stronach słowackiej i ukraińskiej. Wyobraźnia podpowiada, że to, co oczy chłoną, to już gdzieś kiedyś było zarejestrowane na najwspanialszych obrazach, malowidłach. Takie miejsca jednak naprawdę istnieją. Potęga bieszczadzkich połonin i odsłoniętych szczytów tkwi w tym, że stąd oko nie uświadczy praktycznie żadnych oznak ludzkich aglomeracji. Tylko bezkres gór, lasów i dziczy. Czy tak definiuje się raj? Odbijamy z czerwonego na Tarnicę, gdzie meldujemy się po siódmej. Oczywiście góra nasza na wyłączność, nie ma nikogo. Na szczycie rozdzielam się z siostrzeńcem, on ciśnie po Leśkę, żebyśmy w komplecie spotkali się na finałowej kropce. Ostatnie 14 km lecę samotnie przez niesamowite tereny. Podziw gór nie słabnie ani na moment. Przed wejściem na Halicz rozczulam się dość mocno, bo głowa już nie dźwiga nadmiaru emocji związanych z końcem wędrówki. Trójka mijanych turystów mówi mi, że jestem pierwszą osobą spotkaną przez nich na szlaku. Wychodzenie o świcie w poniedziałek ma bardzo duży sens. Został jeszcze Rozsypaniec, ostatnia góra na całym GSB. Dalej już tylko w dół do Wołosatego. Ostatnie 7 km odliczam skrupulatnie, ale lecę w zawrotnym tempie 6,2 km/h. W głowie rozgrywa się lekki melodramat, dziesiątki myśli kotłuje, przed oczami przelatują obrazy z ostatnich 18 dni. Było tego tyle, że aż ciężko to jakoś chronologicznie uporządkować. Dochodzę do końcowej kropki oznaczającej finał naszego marszu. Jestem dumny z Leśki, z siebie, ale przede wszystkim przeszczęśliwy. Po stokroć było warto – dla takiego ładunku emocji i poczucia gigantycznej satysfakcji, spełnienia. Ogromny wpływ na to miała zrzutka na zwierzaki, która trwa jeszcze trzy dni, ale już dziś udało się osiągnąć zakładane 100%! Mamy to!!! Pełnia szczęścia.
Wszystkim ludziom wielkiego serca, którzy wpłacali, a także wszystkim tym, którym chciało się czytać te wypociny – bardzo, bardzo dziękuję! Kolejny raz udowodniliśmy, że w kupie siła i że razem możemy przenosić góry. Albo chociaż przez nie przedreptać…


Dystans: 24 km / 509 km
1065 m 988 m5h56min
Morale: spełnione.
Piosenka dnia: „One nam przyzwalają
I skrzydłem wskazują drogę
I wtedy w nas się zapala
Wieczny bieszczadzki ogień” (SDM).