Wybrałem się z psami na LabTrekking Campa, żeby skosztować trochę minusowych temperatur. Zimowa nocka w lesie w pojedynkę jest wyzwaniem dla osób lubiących obozowe prace. Żeby było choć trochę ciepło można bez końca rąbać, piłować, łamać i nosić drewno…

Dzisiaj relacja tekstowa wyjątkowo w formie biwakowego opisu „minuta po minucie”.

12:40: Witam się z miejscówką.
13:10: pierwsze, co chcę zrobić, to rozbić tarpa i później myśleć o aranżacji ogniska względem niego. Nie chcę też zbyt mocno ingerować w ślad po poprzednim ognisku.
13:30: tarp ponaciągany wisi w najlepsze. Nie pamiętam czy spałem już w takim rozkładzie, ale jaram się, bo chcę być blisko ognia.
15:39: od blisko dwóch godzin uwijam się przy zbiorze drewka na opał, nie jest lekko – trzeba dźwigać mocno zawilgowocone kłody. Zaczynam sobie przypominać Rufusa w „Strasznych ludziach z bronią„, który opisywał swój głód i zbyt małą spożywaną wartość kaloryczno-energetyczną w stosunku do wykonywanych prac obozowych. Rano jadłem śniadanko…
16:15: szybko ogarniam się, żeby rozpalić ogień. Taaaak, źródło ciepła! W zacienionym lesie, gdzie nie dotknie mnie promyk i tak już niemal schowanego słońca ciepło będzie wytrychem udanego dnia.
16:37: chamsko przypalam zapalniczką małe i suche zerwane gałązki. Dorzucam małe i średnie gałązki. Po chwili tracę pacjenta (w domyśle: ogień niemalże pierwotny).
17:05: zmiana strategii, skorzystam z kory z brzozy, mam jej tu trochę. Ogień od razu bucha i udaje mi się go utrzymać kilka minut. Trwa walka z wiatrakami, wiatr nie wieje, macham poddupnikiem i dmucham aż mi przekrwione gałki oczne chcą wyskoczyć z orbit. W międzyczasie ogarniam ekranik.
18:30: wciąż walczę z ogniem. Zima to nie przelewki. Wszystko jest wilgotne, kilka dni padało, a od przedwczoraj mrozi, czyli skrajnie nieprzyjacielskie warunki dla drewka do zbratania się z płomieniem. Nie chcę poświęcić stojącego drzewa i nie chce mi się rozłupywać klocków, więc idę w swoją strategię osuszania patyków koło małego ognia.
19:48: już wiem, że obrana strategia była zła. Drzewo stojące, niedawno powalone, ale trzymające się na gałęziach innego jest czymś ratującym tyłek. W końcu go użyłem choć od początku próbowałem wystawić się na próbę, że podołam. Podołałbym, gdybym sobie ciągle dmuchał w ogień (cooo?). Wrzuciłem suche i zwyciężyłem.
20:10: w końcu dałem ciepło moim psim dziewczynom. Błogo przysnęły pod grubym kocem, a ja w końcu zabrałem się za jakieś ciepłe jedzenie.
20:41: palę w końcu grubasami. Biwak stał się nareszcie przyjemny. Mogę usiąść i celebrować wirujące w tańcu płomienie.
21:17: próbuję grać na djembe, samochód nieopodal więc pozwoliłem sobie na luksusy. 😉 Wytrąca to Sunny ze snu, więc zawstydzony chowam bęben. Nie mam tu zasięgu, więc jedyne co mi pozostaje, to offline-owe dziobanie relacji dla Was. 😎
22:30: siedzę w pełnym komforcie, najgrubszy z grubasów smaga mój ryj buchem żaru doskonałego. A może moja strategia osuszania kloców miała rację bytu, tylko ciut później przyniosła efekt? A może są po prostu dwie szkoły? Nieważne takie dywagacje, jest ciepło, choć termometr 7 metrów od obozu pokazał przymrozek. Smażę wędząc pieczarki, taki wspominkowy akcent studencki.
23:25: całuję swoje księżniczki na dobranoc. Ognisko jest w końcu przyjemnością zapewniającą komforcik przetrwania. 5 godzin wcześniej walcząc z ogniskiem zastanawiałem się: po co mi to? Dla filmików? To głupie. W domu żona, malutka córka, a ja wystawiam psy na mrozy i nie wiem co ja tu ku… Ale wiem! To jest ten moment komfortu w zimowych biwakach, gdzie nawet w plecy nie pizga. Gdy siedzisz wygodnie i w końcu nie walczysz o przetrwanie. Masz ciszę i czas na porządek w myślach. To chyba po to zapierniczam przez cały tydzień by przeżyć choć taką małą chwilę w tej całej przygodzie.