Niestety, szlak za Lucni Boudą był kompletnie nieprzetarty, zimą zapomniany i zdecydowałem się na odwrót żółtym do czerwonego po polskiej stronie. Wiedziałem, że ostatnie 7 km będzie masakrą przy tym wietrze na tak otwartej przestrzeni i tak właśnie było. Ale miałem nocleg opłacony w Odrodzeniu, zostawiłem tam kiedyś trochę serduszka – byłem zdeterminowany by się tam dostać. Wleciał ból pleców, chyba od przewiania i z każdym krokiem stękałem jęcząc jak styrany tenisista na Roland Garrosie. Ostatnie dwa km do schroniska złapał nas ponownie deszcz, który w moment przeszedł w skrawki lodu lecące z niebios. Gdy spacer ze względu na wiele czynników dookoła przestaje być radością, głowę zaprząta metafizyka: co ja tu robię? Po co mi to? Czy to jest moja droga? Często na nizinach, w cieplutkim domciu znów ciągnie z powrotem w te pagóry i jakimś dziwnym trafem zapominamy o wszelkich przeciwnościach, które spotykają nas wyżej.
Otwieram rano okno w Schronisku Odrodzenie, na zewnątrz czysty armagedon. GOPR-owska prognoza pogody informuje o porywach do 144 km/h. Odwlekam wyjście do 10:00 – im później, tym słabszy wiatr. Patrzę w te zamiecie i zawieje i nie wiem skąd ja wczoraj wymyśliłem sobie, że spróbuję przejść się jeszcze czerwonym ku Śląskim Kamieniom, gdzie jest idealna ekspozycja na urwanie głowy. Nie było mowy, żebym tam poszedł. Pozostała więc pokorna ewakuacja niebieskim (najszybszym) do Przesieki. Wyszedłem na Przełęcz Karkonoską – tam rzeczony armagedon. Czeski pług zrobił zaspę na poboczu sięgającą brody, przez co nie mogę bezproblemowo trafić na niebieski szlak. Chowam się przed srogą śnieżycą za jedną z boud, żeby założyć rakiety. Nagle przede mną pojawia się Czech z dużą kamerą i mikrofonem. Prosi, żebym coś powiedział. Jedyne co przyszło mi na myśl to: „sorry, nie znam czeskiego”. Znamienne jest jednak to, że w takim miejscu i o takim czasie nie musiał zadawać nawet żadnego pytania. Pokręcił mnie trochę ukradkiem jak zmagam się z aurą, więc dzisiaj pewnie jestem gwiazdą czeskiej telewizji. 🌟 Gdy trafiam na szlak i wchodzę między duże choinki wszystko zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nagle cicho, spokojnie, nie trzeba walczyć o życie. No i z górki. W tym momencie zrobiło mi się jednak żal, że to ostatnie 6,5 km tej wędrówki, bo teraz jest w końcu przyjemnie. Po drodze mijam skiturowców, którym wczoraj na terenie Czeskiej Republiki robiłem zdjęcie. Wymieniamy się wczorajszymi doświadczeniami – wiatr przewracał tych ludzi na nartach, jednemu porwał w otchłań rękawicę. Bez wątpienia, ten weekend był lekcją pokory.