Wyruszamy o 5:45, mając blisko 1,5 km dojścia do szlaku w Ożennej. Padało przez popołudnie, noc, pada też teraz i nie ustanie przez cały nasz dzisiejszy marsz. Mieliśmy 13 dni słońca, czas na zmianę pogody… To powoduje, że po kilku kilometrach chowam telefon do kilku worków w głębi plecaka. Nie chcę ryzykować utraty jedynego źródła kontaktu ze światem, więc wybaczcie małą ilość zdjęć z dzisiaj. Kręciłem za to sporo, więc jest nadzieja, że film zrekompensuje Wam brak fotek. 🎥
Chwilę po dojściu do granicy odbijamy w graniczną ścieżkę i zaczyna się zło. „Co to, kur#@, lasy Kambodży?!” – drę się w środku lasu. Woda na krzakach i liściach niewielkich drzew tak je dociążyła, że idę często „na kucaka”, brodząc w błocie po kostki. Sznuruję mocniej buty, aby nie zostały w mule. W końcu mogę się przekonać co to znaczy Beskid błotNiski. Ultra ciężki fragment. Szlak znów wystawia mnie na próbę, znów testuje ile jestem w stanie przyjąć. Czy tak wygląda szlak moich marzeń? NIE! – krzyczę sobie w płaczące niebiosa. Ślizgam się na błocie zaliczając glebę. No pięknie. 🤬 W końcu ścieżka staje się szerszą, gdzie nie smagają nas krzaki i trawy. Taką drogą można w końcu zacząć łupać kilometry. Ku Koniecznej schodzę zarośniętymi łąkami. Nie muszę chyba dodawać, że chlupie w butach, a wszystko co mam na sobie aż lśni od wody. Jest wypas byczków, na szczęście za pastuchem. Wchodzimy właśnie w małopolskie. Dzisiejsza moja największa obawa to zbliżająca się Jaworzyna Konieczniańska. Wszyscy wspominają o tej górze w swoich relacjach. Mijamy jeszcze cmentarz wojenny nr 46 i zaczyna się niewinnie od błota. Nagle wyrasta ściana. Za nią kolejna, dalej kolejna i jeszcze jedna. Okrutna, bezlitosna chłosta na błocie. Daję krok w górę, zjeżdżam pół kroku. Oblepione błotem buty ważą po kilka kilo każdy. Mordownia jakich mało. Przechodzę przez szczyt i najbardziej w tych warunkach obawiam się jednak zejścia. Przenajświętsze moje kije ratują mnie jakieś 8 razy przed kompletną glebą. Oj, Jaworzyno Konieczniańska, do końca życia zapamiętam dokładnie Twoje imię. Być może nawet kiedyś wydziaram se je na dupie. Po zejściu ulatują ze mnie wszystkie stresy i rozpoczyna się głupawka. Śpiewam, nawijam do Leśki, do samego siebie. Wyczuwalna jest nieuchronność końca. Psinka prze do przodu jak terminator. W Wysowej-Zdroju pod sklepem przechodzę na TY i jem cebularza by po chwili wylądować w Paryjówce im. Generała Wędzidełko. Wspaniałe miejsce z klimacikiem. Nakarmili, napoili, ba! – pranko mi zrobili. Pierwsze od dwóch tygodni pralkowe pranko!
Jak nic nieoczekiwanego się nie wydarzy, to jutro finisz. Miliard myśli w głowie, adrenalina i napięcie nie puszczają. Nie wiem czy udźwignę ten plecak emocji. Najwyżej się rozkleję, jak już nie raz na tym SZLAKU.PS. Dziękuję dobrym duszom za energię i zmianę nastawienia na końcówkę szlaku. Jeszcze napieramy!


Dystans: 33 km / 422 km
↗️ 1140 m ↘️ 961 m⌛7h21min
Piosenka dnia: „I zanim zima z gór spłynie – wrócę” – Robert Kasprzycki