Kolejny naprawdę mocny dzień wędrowny za nami. Zaczęliśmy go o 6:00 w Wołowcu, który zdaje się być totalnie odludną, pustą wioseczką. Tu bez wątpienia można odnaleźć spokój życia. Ładujemy się w krzaki nad nielicznymi domostwami i zaczynam sobie podśpiewywać „Leluchów” Starego Dobrego. Szklą mi się oczy, gardło zaciska niewytłumaczalna siła. To ewidentnie sprawka szlaku… Kosmiczne emocje, ale dalej próbuję śpiewać. Dochodzę do wniosku, że dziś jest DSO, czyli Dzień Szklenia Oczu i się po prostu wzruszam tym, że wędruję po tym dzikim tutaj szlaku, który miałem przecież w głowie od dwóch lat. Planowałem, analizowałem, myślałem. A teraz jestem – tu i teraz. Chwile i kilometry, które zostawiam za sobą, które już przeżyłem czy – pisząc bardziej trywialnie – przeszedłem. Dzieje się, jaaaa pierdziu, to się dzieje!!!
Szybko przechodzę przez Bartne, lecę zaktualizowanym odcinkiem szlaku, który omija legendarne bagna. Napotkany zając tak popyla przed nami, że aż się kurzy. Cały czas próbuję złapać zasięg, co udaje się dopiero przed Magurą. Chodzi oczywiście o kupno biletów do Magurskiego Parku Narodowego dla mnie i mojej kochanej towarzyszki. Leje się pot, efekty spontanicznej laktacji znów są widoczne na koszulce. Dziś niemal przez cały dzień lecimy lasem, który cudownie łagodzi panujący upał. W parku narodowym mam mieszane uczucia – w dwóch różnych miejscach trafiam na odgłosy wycinki i spadających na ziemię ogromnych drzew. Kilka jeszcze minusów bym znalazł, ale nie chcę wyjść na smerfa-marudę. Stromiutkie zejście z Kolanina może być niezłym materiałem na pracę licencjacką o wpływie Kolanina na kolana wędrowców. 😉 Kilka razy ratują mnie moje święte kije. Za Wołczym Kamieniem gubię się na chwilę, ale wszystko w minutkę jest pod kontrolą, choć spad w dół też nietuzinkowy. Wyjście otwartymi łąkami na Kozi Horb dostarcza widoków, ale i pozwala doświadczyć siły upału. W głowie tylko jedno: sławna na całym GSB pizzeria Chono Tu w Kątach. Dochodzę tam o 12:20, we wtorki otwierają od 14:00. Nie ma tego złego – 150 metrów dalej jest sklep, kupuję płyny i bułkę o francuskiej nazwie, której nie chcę skaleczyć, więc nie napiszę. 🤗 Siadamy na ławce pod sklepem, od razu dosiada się turysta z plecakiem i kijami. Okazuje się być przewodnikiem beskidzkim, który ciśnie szlak na zachód. Godzinna pogawędka o potencjalnych noclegach, dzikich terenach, chamskich podejściach zlatuje jak z bicza strzelił. Czeka nas jeszcze wdrapanie się na Łysą Górę i ok. 10 km do Chyrowej. Dreptamy wpierw urokliwymi łąkami, a później już głównie lasem dociskając tempo, żeby jak najszybciej móc oddać się w sidła błogiej regeneracji. Tuż przed Chyrową na drzewie wisi kultowy dzwonek mocy z napisem „dodaj gazu”. Głośno nim trzęsę dodając nam otuchy i oznajmiając okolicy, że nadchodzimy.