Zabrałem w drugiej połowie stycznia psiaki w dzikie tereny zachodniego grzbietu Gór Bardzkich i dostaliśmy potężnego pstryczka w nosy od niebezpiecznej Pani Zimy. Po kolei… Najpierw z jednej strony lasu słyszę beczenie, podobne do beczenia owcy. Jak się wieczorem dowiedziałem – tak samica muflona nawołuje swoje potomstwo. Po chwili drogę przekracza nam całe ponad kilkunastosztukowe stado muflonów z kilku pokoleń. Nigdy nie widziałem muflona, a tu takie szczęście! I w dodatku wszystko mi się nagrało na kamerkę, filmiku wyczekujcie jakoś w lutym. Wrażeń absolutnie nie było mało, im wyżej wchodziliśmy tym dostawaliśmy coraz więcej znaków od Matki Natury, że tego dnia powinniśmy jednak zostać w domu. Szliśmy blisko dwóch rezerwatów, w których mnożyły się wiekowe cisy. Pod stopami lód na każdym centymetrze zmrożonej ziemi, a nad głowami latały nam łamiące się pod naporem zmrożonego śniegu gałęzie. Jedna z nich spadła z korony drzewa z wielkim hukiem dwa metry od Leśki. Gdy ujrzałem jak przed nami stary iglak upuszcza z ok. 30 metrów ogromną oblodzoną gałąź, gdy usłyszałem potworny huk zetknięcia tej śnieżno-lodowej masy z ziemią, to wiedziałem, że czas na natychmiastowy odwrót. W ciągu pół godziny naliczyłem osiem odgłosów łamanych gałęzi i całych drzew. Pogoda ultra-niebezpieczna. Wieczorem dowiedziałem się, że nie byłem sam, który tego dnia nie został przez góry przyjęty z otwartymi ramionami. Wśród nich prawdziwy mocarz hikingu, który także zrobił cofkę z gór ze względu na warunki wyżej opisane. W nagrodę przy swojej ewakuacji bocznymi ścieżkami trafiłem na (prawdopodobny) trop wilka. Nie udało się zrobić trasy ani dłuższej (plan A), ani krótszej (plan B), ale cieszę się, że wyszedłem z psami z tego piekła cało. Czasem tak trzeba.