Wczoraj wyładowania przeszły bokiem, za to dziś trzeba pod górkę wracać do szlaku. W dodatku od razu pniemy się na Rypi Wierch. Traskę tę znam, szedłem tędy jakoś 3-4 lata temu. Wówczas mówiłem: „ja pierniczę, ale dzicz”. Teraz po szalonym Pogórzu Przemyskim, po Chwaniowie i Teleśnicy Oszwarowej wszystko inne wydaje się być zabawną igraszką. Tak to właśnie jest: siedzisz w domu, rozmyślasz o niedźwiedziach, powiedzmy wprost: boisz się ich. Ja chyba wręcz panicznie, bo „jaka będzie reakcja na psa?”. A później każdy dzień na tym szlaku to przełamywanie lodów, wewnętrznych barier i wypełnianie siebie coraz większym spokojem i akceptacją tego, co nastąpi. Oswajanie się z otoczeniem. Być może nawet stopienie się w jedną integralną całość…
Od rana są mocne podmuchy wiatru, gdzieś w głębi lasu za mną słyszę potężny huk wiatrołomów. Czy tu nie można wędrować bez adrenaliny? 🤡 Staram się iść żwawo, ale ta grzbietowa wędrówka ma to do siebie, że raz w górę, a raz w dół. Między Strybem a Czereninem mijam pierwszego wędrowca. Pytam czy widział może prognozy, do kiedy takie podmuchy będą nas raczyć, a on na to: „idę z Barwinka, od dwóch dni bez internetu”. Pięknie, to ja tam właśnie cisnę i jeszcze troszkę dalej. W sumie wczoraj mając wifi sprawdziłem po raz pierwszy na szlaku prognozę siły wiatru. Wiatr miał być lekki, ok 11 km/h, a tu podmuchy zwalają gałązki. Wiara w prognozę albo psikus. 🥳 Cel na pierwszą połowę dnia – Przystanek Balnica. Docieram i pytam o jedzenie. Jest wege fasolka po bretońsku i wege bigos. Biorę oba posiłki i zjadam w kilka minut. Cudowne, przepyszne! Zapas chleba do dań ładuję w plecak, traktując to jako przychylność szlaku. Akurat niosę w plecaku ser, będzie na jutro i pojutrze. Wojtek, gospodarz udostępnił mi miejsce do siedzenia na zapleczu, żebym nie musiał widzieć się z turystami z nadjeżdżającej kolejki wąskotorowej. Godzinna pauza i dalej w drogę. Później już tylko głęboki las. Mijam/wyprzedzam kilku Słowaków, wędrujących z całym majdanem. To ścieżka ewidentnie dla tych, którzy idą od noclegu do noclegu. Kilka wzniesień na koniec, w tym Wysoki Groń, dają się całkiem nieźle we znaki. Później odbijamy od granicy by zejść na Zubeńsko. Zakochałem się w tej nieistniejącej wsi. Może to dlatego, że dzisiaj w sumie jakieś 28 km „szło” szczerym lasem, praktycznie bez aspektów przestrzenno-widokowych, jakże częstych w dniach minionych. Wychodzi się na wspaniałe przestrzenie, wzbogacone o roślinność leniwie płynącego Zubeńczyka, a dalej Smolniczka. Wiem, że tu kiedyś wrócę i połażę po ruinach cerkwi, gdzie jest też wspólna mogiła dwóch wrogich armii z okresu I wojny światowej, a na koniec rozwieszę się z hamakiem na przepięknych pagórkach. Miejsce, które robi wrażenie. Docieramy do Chaty na Końcu Świata. Tu odwiedzają mnie znajomi, którzy właśnie wjeżdżają na bieszczadzki aktywny wypoczynek. Przywożą świeże piwka (DZIĘKUJĘ!), jest wybornie. Sama chata jest miejscem niezwykłym – woda ze studni, wielki czajnik na piecu, swojski klimat, zero zasięgu. Takie miejsca, gdzie pracę gospodarza widać na każdym kroku, zasługują na najwyższą estymę.
Dystans: 33 km / 313 km
↗️ 1505 m ↘️ 1628 m⌛8h00min
Piosenka dnia: „When I walk beside her, I am the better man
When I look to leave her, I always stagger back again
Once I built an ivory tower, so I could worship from above
When I climbed down to be set free, she took me in again” – Eddie Vedder, Hard Sun.