Spacer zaczęliśmy chwilę po siódmej w królestwie Wielkiego Komara i jego pierdzących podwładnych. Wyobraźcie sobie, że w takim terenie nawet jak się nie psikniesz na pupce repelentem, to ciężko z realizacją życiowych potrzeb. Godzinę po starcie przekroczyliśmy magiczną granicę, a mianowicie punkt, w którym zaczyna się koło podbiegunowe. Gdy wyszliśmy z buszu na wysokości, dobra pogoda pozwoliła nacieszyć oko bez końca. W takim pięknym terenie zrobiliśmy sobie prawie godzinną przerwę na obiad. Nie umiem tak wędrować – niespiesznie, z obiadami, ale jeszcze tego nie porzucam, jeszcze się uczę. Po przerwie zeszliśmy ponownie w mokradła i busz, by później przekroczyć mostami piękną rzekę Piteälven. Jej rwące, spienione i krystalicznie czyste bystrza pokazują siłę natury. Później już tylko docisk, aby zameldować się około 17:00 na miejscu biwakowym pośród brzózek i jezior z nieodległym szumem rzeki. Szybkie rozbicie namiotu, kąpiel w rzece, robimy ognicho i jemy liofilizaty. Raduje mnie niezmiennie każda chwila dobrej pogody, bo zapowiedzi na następne dni trochę przerażają.
Wędrujemy drugi dzień z miłym Szwedem i nie zapowiada się, aby coś się zmieniło. Powiem Wam szczerze – bardzo dobrze mi z tym. Mam się do kogo odezwać, a większość złych myśli przesłoniło pozytywne podejście. We are pushing on!
Dystans: 33 km / 237 km
814 m 877 m