Wyszliśmy dziś późno, bo o 8:00, ale najedzeni i możliwie najlepiej zregenerowani. Na dzień dobry od razu solidne podejście z wioski, w której spaliśmy. W między czasie doświadczyliśmy czym są plagi komarowe, musiałem nas spsikać 98-procentowym DEET-em i założyć moskitierę na kapelutek. Wędrówka powyżej lasu ponownie dostarczyła wielu wspaniałych widoków. Głowa totalnie mi się odłączyła, miałem w końcu czas na przemyślenia, na czas dla rodziny i bliskich. Jednym się podzielę: jeśli czujecie więź ze swoją rodziną – powiedzcie im o tym. Niby nic szczególnego, a może sprawić, że i o Tobie ktoś miło pomyśli i od razu świat jest odrobinę lepszy. 🤗 Kilometry dziś w końcu znikały w satysfakcjonującym tempie. Po zejściu z gór do poziomu rzeki Vindelalven zobaczyłem jedną z najpiękniejszych rzek z życiu. Kanada, Ontario? Gdzie ja jestem? Przeniosłem Leśkę na rękach (dziś znów trzykrotnie), przypiąłem do plecaka i wróciłem na most podziwiać prawdziwe piękno NATURY. Później szliśmy trochę w błocie, ale przede wszystkim w gąszczu traw i znów mocno do góry. 🤨 Znów wyszliśmy na otwarte przestrzenie i zacząłem rozglądać się za miejscem na biwak. Jedno jeziorko odpadło, bo ktoś postawił tabliczkę „privat, no camping”, drugie było mocno wyeksponowane, a trzeciego już nie mogłem odpuścić, bo obok znalazłem parostek renifera, a w płytkim jeziorku leży już większa tyka. Ślady odchodów wskazują, że to ich ulubione miejsce, liczę więc, że nie będą miały nic na przeciw, abym i ja dziś z niego skorzystał. Leżę w namiociku, cieszę się z zasięgu, pisząc tę relację, a nad namiotem mam około tysiąca komarów tworzących niekończący się dźwięk pędzących bolidów F1.
To był chyba najmocniejszy wędrowny dzień na tym szlaku, zarówno pod kątem dystansu, jak i przewyższeń.
Dystans: 37 km / 118 km
↗️ 1302 m ↘️ 781 m