Dziesiąty dzień na szlaku był dość szczególny – wędrówką, a później piwkiem w schronisku świętowałem swoje urodziny. Nie ma chyba lepszego sposobu na spędzenie urodzin… 🙂
Startujemy coraz szybciej
Dzień rozpocząłem zanim kur na wsi zapiał. Wypoczynek miałem w bardzo sielankowym miejscu – w Agroturystyce u Bogusia. Wczoraj porozmawiałem z właścicielem przy piwku o trudach życia. Ostatni raport wysyłałem Wam biegając po wzgórzu między krowami a ich plackami (przy okazji Lesława zaliczyła wślizg w jeden z nich i trzeba było prać psa w rzece). Po wszystkim okazało się, że na miejscu jest super wifi. 😎 W Góry Sowie ruszyłem dziś o 5:30; mój najlepszy czas startu. 🙂 Wszystko po to, żeby oszczędzić Leśkę przed słońcem. Cały marsz dzisiaj przebiegł w zalesieniu, więc tylko się cieszyć. Przechodzę przez całe Czerwieńczyce i melduję się na szlaku. Pierwsze podejście w Czeski Las jest łagodne i przejemne. Nikt tędy dzisiaj nie szedł, to pewne, bo jestem tam ultra wcześnie, a to owocuje co 2-3 minuty szmerami w krzakach.
Magia jelenia
Nagle… W blasku wschodzącego słońca na wzgórzu dostrzegam pięknego jelenia rozprężonego w swoim długim susie. Gdyby oczy miały zdolność robienia i zapisywania zdjęć, to jeszcze w tym miesiącu miałbym w domu piękny obraz. Fantastyczny to był widok, siedzi mi w głowie do teraz. Później wchodzę do Silbergu i lecę w górę asfaltowymi zawijasami pod Twierdzę Srebrna Góra. Kiedyś się tu pojawię żeby zwiedzić to od środka, teraz jest dopiero koło 7:00, jest zamknięte i widzę jedynie leśniczego pokrzepiającego ZUL-i do pracy, a nie jarania fajek. 🚬 Obchodzę twierdzę od zewnątrz, gdzie jest wysoki wał z urwiskami po bokach. Trzeba uważać. Kiedyś tu pewnie była woda z fosą, dziś rośnie tu sporo drzew i tabliczki informujące o przepaści. Z wału słyszę jakiś szelest w dole. To sroka, która zaczęła pieczołowicie wić sobie gniazdko. Chwilę ja obserwuję, ale nie chcę być zauważony, żeby nie zdeprymować.
Jaka to melodia?
Niesamowita jest taka obserwacja przyrody – wczoraj widziałem martwą wiewiórkę i mysz. Znów wracają do mnie myśli o przemijaniu i trochę je wypieram śpiewając. Pierwszą połowę trasy nucę „for you and for me…”, „knockin’ on heaven’s door” i „już ozimina szumieć zaczyna”. Ni stąd, ni zowąd zaczynam śpiewać, że oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba. Po chwili niebo robi się bezchmurne i wchodzi żarówka. Eee, chyba nie tego chciałem dla piesia… 🙄 Od trzech dni staram się w marszu być prywatnym, mobilnym parasolem ochronnym dla Leśki. Udostępnianie cienia średnio się póki co udaje. Na Przełęczy Woliborskiej autokar „wysadza” gros turystów, więc uciekam ile pary w nogach. Tutaj jednak i tak następuje znaczny wzrost czynnika ludzkiego na szlaku.
Zygmuntówka sprzyja relaksowi
Z trasy zapamiętuję trzy fajne podejścia: na Gołębią, Popielak i Kalenicę (tu już dziesiątki ludu). W międzyczasie robię popas na Polanie Wigancickiej. Mam sentyment do tego miejsca. Schodząc z tych wszystkich stromych wzniesień momentami czuję się jak szusujący z kijkami Alberto Tomba w czasach swoich najlepszych zjazdów. Dla tych gór tutaj wymyślam mało oryginalne określenie Sudet Wyspowy. Góra, dół, góra, dół, a przecież Góry Kamienne dopiero jutro. 🥴 Schodzę do Zygmuntówki przed południem. Gdybym był sam, szedłbym dalej, ale wiem, że Leśce potrzebny jest każdy możliwy odpoczynek. Ja dziś natomiast potestuję regionalny browar Gór Sowich. Wasze zdrowie!
Dystans: 25,2 km ↗️ 1175 m ↘️ 809 m
Czas: 6h00min
Morale: śpiewające.
Piosenka dnia: „Hej! Hej! Hej! Hej! Myślę wciąż o Tobie. Hej! Hej! Hej! Hej! Czy myślisz jeszcze o mnie?” (Ralph Kamiński). 🎶