Chata w Przybyszowie to jest kosmos. Ola to prowadząca z własnej woli odcina się od zasiegu, prądu, studni. Życie tam płynie w zgodzie z naturą. Kąpiel w wezbranym potoku, minimalizm w najczystszej postaci i serce gospodyni – niczego więcej nie potrzebujesz. 🙂 Raniutko, żeby nie budzić towarzyszy w chatce, pakuję się na paluszkach. 5:17 – i jedziemy z przecieraniem szlaku. Wczorajszy grad i ulewa na tyle rozmiękczyły drogę, że trzeba iść zygzakiem po śliskiej ziemi. Buty momentalnie są mokre, ubłocone, stopa w nich pływa. Pierwszym celem dziś jest Wahalowski Wierch (666 m 😈), którego zdobycie dłuży się dość mocno. Obiecałem wcześniej Leśce, że osiągając wysokość trzech szóstek, zrobimy odpoczynek. Słowa dotrzymuję, ale górka jest cała w chmurze, zaczyna siąpić mrzawka i trzeba wprawić ciała w ruch. A chciałem tam zjeść śniadaniową bułkę… Lecimy łąkami, a później lasem z rozjeżdżoną przez quadziarzy drogą. Kilka razy niebezpiecznie się ślizgając przeklinam ich w myślach. 🤬 Po dojściu do Komańczy jak spod ziemi wyrasta mi tablica informacyjna o GSB, patrzę na banner obok, a to zbierające świetne opinie K85. Jest chwila po ósmej, ale decyduję się wejść. Z domu wychodzą przemili ludzie z sercem do zwierząt. Obłaskawiają mnie gulaszem z ciecierzycy. Esencja radości z jedzenia. Z dużą wdzięcznością lecę dalej, zahaczając o sklep w Komańczy. Leśka została grzecznie pod sklepem, co jest słabą opcją, ale nie miałem wyboru. Bułki, saszetka z mokrą karmą, czekolada i zapas wody – to pozwoli nam przeżyć do jutra. W sklepowej kolejce ludzie mnie przepuszczają, bo powiedziałem, że piesio czeka pod sklepem. Może nie mogli wytrzymać mojego zapachu. 🤣 Nawet, gdy tego nie oczekujesz, to dobro jest niemal na każdym kroku. Lecimy na Prełuki, gdzie jest niezwykle istotne miejsce dla całych Karpat. Od przełomu Osławy zaczynają się Karpaty Wschodnie, zaczynają się Bieszczady, nasze ostatnie pasmo. Nieuchronność końca pojawia się na refleksyjnym horyzoncie. Zaczynamy najmocniejsze dziś podejście, mijając Jeziorka Duszatyńskie. Pierwsze z nich robi na nas największe wrażenie. Nie zdejmując plecaka, staję na chwilę w zadumie. Leśce też się to udziela – patrzymy dłuższą chwilę w bezruchu na taflę wody. Na kolejnych już jeziorkach spotykam szkolną wycieczkę, dzieciaki życzą nam udanej wędrówki, a ja im miłego dnia. Tu zaczyna się jazda na Chryszczatą, mam wrażenie, że pot wychodzi z każdej części mego ciała. Na szczycie siadam na ławeczce i zbieram myśli co do reszty dnia. Okazało się, że burza, która miała być lada chwila, przesuwa się w czasie. Miałem spać w bazie namiotowej Rabe, ale czując siły i chcąc dać Leśce miejsce na pełniejszą regenerację decyduję się, że dorzucę jeszcze ok 15 km i pocisnę w kierunku Cisnej. Zaciskam dłonie na kijach i lecę bardzo żwawym krokiem. Kij za kijem, but za butem, łapa za łapą. Odnoszę wrażenie, że grzejemy jak dwa małe terminatory. W pewnym momencie doganiamy chłopaka z Gdyni, który leci cały szlak w tę samą stronę. Poznaliśmy się już wczoraj, bo chłopina zaszedł do chaty w Przybyszowie po wodę. I tak ostatnie 12 km lecę z miłym człowiekiem, buzie nam się nie zamykają. Mnogość tematów i refleksji szlakowych sprawia, że niewiadomo kiedy mijają 3h i jesteśmy na Honie, z którego zejście to udręka dla kolan. Dalej już tylko Bacówka pod Honem Cisna. Pozwalamy sobie na przedłużenie konwersacji przy piwie, dosiada się trzeci GSB-owicz i pełna refleksji dysputa trwa do późna. Każdy z nas ma w sobie już to pragnienie/świadomość nieuchronności końca…

Dystans: 42 km / 442 km
↗️ 1569 m ↘️ 1425 m⌛11h33min
Morale: niszczycielskie.
Piosenka dnia: „Widziano kiedyś człowieka, co ze strumieniem gadał
Mówiono o nim wariat, bo rano witał dzień
Boso stojąc na łące wznosił ręce ku słońcu
Z pokorą chyląc głowę wieczorem żegnał dzień” (Amanita Muscaria).